Godzina 16sta, autostrada numer 1, rejon parku narodowego Tongariro, gdzie nie tak dawno kręcono sceny Mordoru do Władcy Pierścieni. Powoli robi się zimno , w końcu to sierpień, czyli środek nowozelandzkiej zimy. Mamy dzisiaj jeszcze do przebycia około 200 kilometrów. Od Wellington podrzuciły nas 4 samochody, krótkie dystanse, coś dzisiaj auto-stopowanie się wlecze. Wiara w nasze szczęście mnie już opuszcza, jesteśmy na odludziu i niewiele aut się tedy przewija. Ale to Nowa Zelandia, kraj ludzi miłych i uprzejmych. Na przestrzeni ostatnich 2 miesięcy stopowaliśmy 12 razy nigdy nie czekając dłużej niż 20 minut. Tak jest i tym razem. Nasz zbawiciel, kierowca luksusowego forda limuzyny, którym kilka lat temu wożono premiera Nowej Zelandii, zgarnia nas z drogi. I wiezie przez następne godziny do celu naszej podroży - miasta Rotorua.
Jeszcze tydzień temu los naszej wyprawy wydawał się być przesądzony. W beznadziejnej atmosferze przygotowywaliśmy się do powrotu do domu. Ale jedna rozmowa telefoniczna odmieniła wszystko ...
Teraz, po dwóch miesiącach poszukiwania pracy, okresie prób i błędów, wielu alternatywnych planów, nadziei i frustracji, jedziemy limuzyna do hostelu, który będzie naszym domem i miejscem pracy przez następne kilka miesięcy.
A to oznacza, ze wyprawa trwa nadal. To jeszcze nie koniec.
Postawiliśmy wszystko na jedna kartę, były nerwy, radość i rozczarowania, ale się udało. Będziemy zarządzać hostelem w jednym z najbardziej turystycznych rejonów Nowej Zelandii. Poznamy sto tysięcy podróżników, skoczymy na bungee, zatańczymy nowozelandzki taniec Haka i poznamy kulturę rdzennej ludności Maori. Praca marzenie, kolejny, przedostatni etap wyprawy dookoła świata.
A oto dramatyczno (bo dramat trwał do ostatniej chwili) turystyczna (bo po drodze zwiedziliśmy kawal Nowej Zelandii) historia naszego polowania na nowozelandzką podróżniczą prace idealną..
ROZDZIAL 1 – Christchurch
24 czerwca 2011
Po 11 godzinnym locie z Kuala Lumpur do Christchurch w Nowej Zelandii zmieniło się wiele. Temperatura spadła z dusznych trzydziestu kilku stopni do około zera. Wilgotne lato zmieniło się na mroźną zimę. Azjatycki kolorowy wielokulturowy chaos zastąpiła znana nam brytyjska atmosfera, brytyjskie twarze, domy, reklamy, sklepy, napisy. Nagły powrót do domu. Zbyt nagły. Poza tym w pewnym sensie skończyły się nasze 10 miesięczne wakacje. Do Nowej Zelandii przylecieliśmy z zamiarem zarobienia na dalsza część wyprawy. Całe zamieszanie ze zdobyciem wiz Work&Travel powinno przynieść teraz rezultaty...
Samolot wylądował po północy. Zanim wypuszczono nas z lotniska nasze buty zostały chemiczne przeczyszczone (na wypadek azjatyckich bakterii) a nasze bagaże przeskanowane (na wypadek azjatyckich produktów spożywczych chorobotwórczych). Jedyną opcja o tej porze była taksówka za 30 nowozelandzkich dolarów, czyli równowartości wielu radosnych i sytych dni i nocy spędzonych w Azji. Zimne temperatury, zimny prysznic cenowy, witamy w cywilizowanym kraju, gdzie portfel kurczy się dużo szybciej.
Droga do hostelu kręta i to nie dlatego, że drogi w Christchurch są kręte ale dlatego, ze niedawne trzęsienie ziemi owe drogi powyginało (poza tym zabiło niemalże 200stu mieszkańców i zdemolowało centrum miasta). Nasz pierwszy hostel w Nowej Zelandii - Jailhouse Accommodation, czyli odremontowane wiezienie: mroczne, chłodne i intrygujące miejsce.
Przez pierwsze kilka dni staraliśmy się uporać z szokiem spowodowanym zmianą krajobrazu. Powoli zaczęliśmy się zabierać za załatwianie formalności: numeru telefonu, konta bankowego, numeru podatkowego. Zaopatrzyliśmy się w czapki, rękawiczki, szaliki i dodatkowe spodnie coby przetrwać długie mroźne noce.
Po kilku dniach stwierdziliśmy, ze nie warto szukać pracy w Christchurch. Centrum miasta zawaliło się (dosłownie) w czasie lutowego trzęsienia ziemi, wstępu na teren gruzowiska broni policja i armia, cały teren jest ogrodzony. Z miasta ociekło kilkadziesiąt spanikowanych tysięcy ludzi. Teoretycznie zmniejszająca się liczba mieszkańców powinna wpłynąć na zwiększenie się ilości wolnych miejsc pracy ale... Depresyjna atmosfera nie skusiła nas ostatecznie do pozostania w mieście, które w każdej chwili mogło (niestety) zapaść się pod ziemie (zresztą jak cała Nowa Zelandia, która leży na granicy 2 płyt tektonicznych).
Do wyboru mieliśmy Queenstown (słynny kurort górski) lub Marlborough ( słynny pełen winnic rejon). Nieczynne stoki narciarskie w Queenstown ( sezon zimowy opóźniał się o kilka tygodni) skłoniły nas do wyprawy na północ wyspy południowej: w kierunku miasta Blenheim, gdzie według naszych internetowych rozeznań, farmerzy poszukiwali dziesiątek pracowników do przycinania krzewów winnych. Nasz pierwszy autostop w Nowej Zelandii zupełnie nieprofesjonalny: kciuki w górę na skraju autostrady podnieśliśmy okolu godziny 15stej, śmiech na sali, koniec dnia a do przebycia ponad 300km. Pomimo wszystko się udało, jeden samochód, 5 godzin i kilkadziesiąt ciekawych historii wymienionych z kierowcą studentem inżynierii.
ROZDZIAL 2 - Blenheim
Po kilku dniach spędzonych w Blenheim mieliśmy jasny obraz sytuacji. Owszem, nie byłoby najmniejszego problemu ze znalezieniem pracy ale wizja spędzenia kilku miesięcy w pracowniczym zakwaterowaniu (całkiem drogim) z samymi facetami, za tragicznie niewielka zapłatę (w zależności od ilości przyciętych krzewów), skłoniła nas do rozważenia innych opcji.
By nie tracić pieniędzy zdecydowaliśmy się skontaktować kilka farm w pobliżu Blenheim z zapytaniem o możliwość pracy w zamian za zakwaterowanie (popularna forma podróżowania po Nowej Zelandii). Tego samego dnia dostaliśmy zaproszenie do farmy w malowniczo położonej miejscowości Blind River, kilkadziesiąt kilometrów od Blenheim.
Problem poszukiwania pracy odłożyliśmy na później. Jeden autostop i byliśmy u bram farmy pełnej, jak się okazało, niewychowanych prosiaków, upartych krów i wielu innych zwierząt, z którymi związała nas wieczna więź przyjaźni.
ROZDZIA 3 - Birchmore Farm
Siódma trzydzieści pobudka. Moje zadanie to nakarmienie 8 niesfornych małych prosiaków i 3 olbrzymich świń rasy Berkshire. Charlyn tymczasem meczy się z dwiema pięknościami, krowami Dolly i Daisy, które trzeba na godzinę ósma ściągnąć z pola i przygotować do procedury dojenia.
Koło dziewiątej świnki SA nakarmione a krowy wydojone. Czas na śniadanie, chleb z piekarnika, masło, sery, drzemy i miód domowej roboty. Tylko kawa nietutejsza, przybyła z dalekiej Etiopii.
Po śniadaniu, każdego dnia, do samego wieczora, mamy ręce pełne roboty: sprzątamy zagrody, łatamy dziury w płocie, ganiamy prosiaki po okolicy (prosiaki zawsze znajda nowa dziurę w płocie!). Czasem mamy zadanie specjalne: segregujemy owce, łapiemy chore a Barbara (nasza szefowa) je szczepi lub dezynfekuje rany; jednego dnia makabryczne zadanie: kolczykujemy prosiaczki, ja przytrzymuje za tylne nogi a Barbara wpina kolczyk w prosiaczkowi nos (wszystko po to by świnki przestały ryć ziemię) . Wieczorem uczestniczymy w produkcji masła i domowych serów, rozpalamy ogień w kominku i gramy w gry planszowe.
Życie na farmie wydawałoby się być idyllicznym gdyby nie wieczorne temperatury pokojowe spadające do, uwaga, 2 stopni Celsiusza. Ostatni raz kiedy mieliśmy taki mróz w mieszkaniu zdążył się w Himalajach na wysokości 4500 metrów... Czapki, rękawiczki, śpiwory, pierzyna i zgrzytające zęby do rana:)
Dwa tygodnie mijają w mgnieniu oka. W międzyczasie sąsiedzi Barbary oferują nam pracę w winnicy. Praca polega na zawijaniu gałęzi krzewów winnych na metalowych drutach po uprzednim odpowiednim ich przycięciu. Poniekąd od tego rodzaju pracy niedawno uciekliśmy ale teraz postanawiamy spróbować przez 2 tygodnie. Szybko okazuje się, ze bez lat praktyki nic nie zarobimy. W czasie 8 godzin pracy każde z nas przycina i zawija na drucie sto kilkadziesiąt krzewów, czyli niemalże pięćset gałęzi winogron. Co oznacza, ze przy stawce 12 centów za gałąź zarabiamy polowe krajowego minimum. Po kilku dniach pracy zdrętwiałe i opuchnięte dłonie odmawiają posłuszeństwa, tak ze nasza efektywność spada poniżej 50% minimalnej stawki za godzinę pracy. Nasi pracodawcy ułatwiają nam życie, zwalniając nas po tygodniu:) (a to dlatego, ze według nowozelandzkiego prawa pracy pracodawca jest zobowiązany płacić minimalna stawkę, więc naszym pracodawcom się oczywiście nie kalkulowało dopłacać nam każdego dnia )
Wiemy więc, że nie tędy droga, że w Marlborough nie zbijemy fortuny. Nowy plan: atakujemy stolicę. Z kimkolwiek byśmy nie rozmawiali, każdy nam poleca Wellington. Wybór wydaje się więc oczywisty...
ROZDZIAL 4 - Wellington
Nasz plan na podbój Wellington zakładał 3 etapy:
1. Stworzenie bazy znajomych poprzez intensywny couchsurfing
2. Wynajęcie pokoju na okolu 4 miesiące
3. Znalezienie pracy, idealnie biurowej, realnie: jakiejkolwiek.
Etap pierwszy zrealizowaliśmy niemalże w 100%. Pierwsze dni spędziliśmy w dzielnicy Brooklyn, ugoszczeni przez wesołą 5 osobowa studencka ekipę. Przez następne dni odwiedziliśmy couchsurferow w dzielnicach Hataitai, Te Aro i malowniczej Happy Valley. Po 2 tygodniach mieliśmy niemalże 20 znajomych w Wellington. Super. Czego nie przewidzieliśmy to konflikt etapu Nr1 z etapem Nr2. Couchsurfing wymaga wkładu i zaangażowania ze strony surferów (czyli nas) , dobrze jest spędzić czas z ludźmi, których się dopiero co poznało, wypić piwo, pójść na koncert. A to oznacza, ze nie mieliśmy zbyt wiele czasu na znalezienie pokoju do wynajęcia, co dopiero jakiejkolwiek pracy. Odwiedziliśmy kilka mieszkań, złożyliśmy kilka aplikacji do barów, restauracji,agencji pracy ale widać zabrakło w tym wszystkim dynamiki i szczęścia, tak ze po 2 tygodniach wszystko co mieliśmy to grupę fajnych znajomych. Kolejnym problemem był chroniczny brak internetu, który jak się okazało jest dużo droższy niż w Azji czy Europie i nie wszystkich stać na domowe WI-FI. Wyjściem były dość kłopotliwe częste wizyty w MacDonaldzie (darmowe wi-fi).
W międzyczasie znaleźliśmy w internecie ofertę pracy dla 2 osób w hostelu w mieście Roturua. Oferta idealna, jedyny problem w tym ze miasto Rotorua znajduje się prawie 400km na północ od Wellington. Aplikowaliśmy pomimo wszystko, choć każde z nas uważało, ze kolejna zmiana planu i miejsca postoju jest trochę niepoważna. Gdy po kilku dniach nasza sytuacja w Wellington się nie zmieniła, budżet wyprawy niemalże się wyczerpał a w skrzynce odbiorczej pojawiło się zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjna do hostelu w Rotorua powoli zaczęliśmy sobie uświadamiać, ze to możne być nasza ostatnia szansa na znalezienie pracy w Nowej Zelandii.
I tak oto kilka dni później staliśmy już przy wjeździe na autostradę na przedmieściach Wellington , autostopujac w kierunku miasta Rotorua. Dwa dość szybkie stopy i kilka godzin później wylądowaliśmy w pobliżu parku narodowego Tongariro, gdzie kilka lat temu Peter Jackson kręcił sceny Mordoru do Władcy Pierścieni. Tutaj przystanęliśmy na 1 dzień jako, ze zbliżały się moje 26ste urodziny. A obchodzić urodziny w Mordorze nie zdarza się co roku! Niedługo potem dotarliśmy do śmierdzącego zgniłym jajkiem miasta Rotorua (w mieście i dookoła syczą dziesiątki gejzerów, i geotermalnych kominów, zapach siarki to znak rozpoznawczy tego regionu).
Rozmowa kwalifikacyjna wypadła niezłe, staraliśmy się jak się dało ale tego dnia miny mieliśmy kwaśne. O prace w hostelu ubiegało się kilka innych par a co gorsza szef oznajmił, ze decyzja zapadnie dopiero za tydzień. Oceniliśmy, że statystycznie mamy 15-20% szans na sukces, że w zasadzie to z rozmowy z szefem hostelu nie wynikło, że jesteśmy najlepszymi kandydatami na recepcjonistów (koleś gadał cały czas o hostelu, niewiele pytał, wiec skąd miałby się dowiedzieć, ze jesteśmy lepsi od innych par?!). Czyli dól. Czekać w śmierdzącym mieście przez tydzień z niewielką nadzieją na otrzymanie pracy, wydając resztę kasy? Kiepska opcja. Plan alternatywny, plan desperacja, zakładał autostop do Te Puke, centrali plantacji owoców kiwi ale z kilku telefonów do farmerów w regionie wynikło, ze teraz nie potrzebują extra rak do pracy.
Frustracja, desperacja, żałoba. By nie utonąć w morzu leż rozpaczy podjąłem niekonsultowaną z Charlyn decyzję: wracamy do Wellington. Za kilka godzin. Kupinem bilety (na szczęście tego dnia były super niemożliwie tanie 12 dolców od osoby). Wracamy do Wellington, zakładamy, ze praca w Rotorua nie wypali, inwestujemy wszystko co mamy w 1 tydzień zakwaterowania w hostelu i szukamy pracy nie na żarty, intensywnie, na maxa. Wellington albo nic.
Kilkanaście godzin później byliśmy z powrotem w Wellington. Opróżniliśmy portfele inwestując w hostel i 7 dniowy dostęp do internetu. Następnego dnia intensywny przesiew ofert pracy online, agencji pracy,forów, blogów itp. Oferta, akcja, aplikacja. Dzień później zarejestrowaliśmy się w agencjach pracy tymczasowej, licząc na szybki odzew i zastrzyk kasy.
Jak na ironie w momencie naszego powrotu do Wellington pogoda tak jak i my, załamała się. Dzikie, wściekle śnieżyce, zawierucha, chaos komunikacyjny, pozamykane sklepy, nieczynne banki, ogłupiałe autobusy. Śnieg spadł po raz pierwszy od ponad 30 lat!!! Spadł nam na głowy w najmniej odpowiednim momencie. Wrrrr...
Jedna z agencji obiecała, ze znajdzie mi pracę w kawiarni (w CV mam 1 rok doświadczenia w COSTA Coffee w Aberdeen). W drodze powrotnej z owej agencji do hostelu przyuważyłem ogłoszenie na drzwiach restauracji, "szukamy baristy", wchodzę, zostawiać CV, szef mnie wola, prosi żebym zademonstrował umiejętności i... Okazało się, ze wszystko mi wyleciało z głowy:) Uświadomiłem sobie, ze kompletnie nie pamiętam jak się obsługuje kawiarniana maszynę. Więc był kłopot, tym bardziej, że w każdej chwili mogłem dostać telefon od agencji pracy. Wieczorem wpadłem na świetny pomysł: na YouTube można nauczyć się wszystkiego! Pobudka o 5 rano i przez 3 bite godziny oglądałem filmy poradniki jak się przyrządza idealną kawę Latte, Flat White, Cappuccino itp. O 10 rano dzwoni agencja pracy, maja dla mnie robotę, w malej kawiarni/restauracji w Ministerstwie Pracy (o ironio), praca na teraz, ktoś nawalił, zaspał, szukają zastępstwa. Do pracy leciałem z wywieszonym jęzorem i świeżą wiedzą z internetu:) Na szczęście nie było zbyt tłoczno w kawiarni, zrobiłem kilka kaw, nikt nie narzekał. Viva YouTube!!!
Na dwa dni później inna agencja zaprosiła mnie do pracy w kantynie/restauracji w podmiejskiej szkole średniej. A pod koniec tygodnia ja i Charlyn dostaliśmy prace w Parlamencie, uhuuuhuuuu, jako kelnerzy na koktajl VIP party ministra środowiska. Praca - przygoda - zwiedzanie. Serwowaliśmy drogie wina i przedziwne przysmaki, których nazwy wymówić się nie dało (na szczęście nikt nie pytał co serwujemy).
W całym tym intensywnym śnieżnym zamieszaniu tydzień minął bardzo szybko a po tygodniu, który miał być naszym ostatnim zrywem, ostatnia deska ratunku, krzykiem rozpaczy itd. bilans był średnio wesoły. Ja pracowałem przez 14 godzin, Charlyn przez 5, wciąż nie mieliśmy stałej pracy, kilka rozmów kwalifikacyjnych, kilkadziesiąt aplikacji, kropka. O tym właśnie dywagowałem, rozważałem, przełykałem gorzkie myśli, jadać autobusem podmiejskim do szkoły średniej, gdzie mnie agencja pracy rzuciła bym naczynia szorował, gdy zadzwonił telefon...
Tim z hostelu Crank Backpackers w Rotorua..."siemacie, jak jesteście wciąż zainteresowani, to praca jest wasza".
######################################
######################################
############# ENGLISH ###############
######################################
######################################
It's close to 4PM, motorway number 1 somewhere near to Tongariro National Park, where Peter Jackson shoot Mordor scenes for his Lord of the Rings movies. It's slowly getting cold, in the end it's August which is the middle of New Zealand wintertime. We have another 200 kilometres to go today. Since we left Wellington today we were picked up by 4 cars, short distances. I'm loosing hope in our hitch-hiking luck today, we are in the middle of nowhere and there aren't many cars passing by. But it's New Zealand – country of nice and kind people and I should not forget about that. Over last 2 months we hitch-hiked 12 times and never waited more than 20 minutes for the car to stop. And it turns out to be the same now. We are picked up by a driver of pretty luxurious version of Ford, as we learn on the way, this car model was used couple of years ago to drive New Zealand prime minister around. Luck is with us again as we head to our destination – town of Rotorua.
Only one week ago the fate of our trip seemed to be hopeless. But one phone call changed everything...
Now, after two months of job search, time of numerous attempts, frustrations, new hopes, lost hopes and alternative plans we are in the comfy limousine that carries us to a pretty cool backpackers hostel which will be our work place and our home for the next couple of months.
And it means that our Around the World journey goes on. It's not over yet.
In the end we bet all our hopes on one card. , it's been pretty nervous, we were excited, then disillusioned but in the end everything worked out well. We will manage reception at the backpackers hostel (www.crankbackpackers.co.nz) in one of the most touristy region of New Zealand. We will get to know hundreds of like-minded travellers, we'll have access to numerous exciting activities like bungee, zorbing, rafting; we'll get to know native Maori culture. Perfect job and good prospects for another great chapter in our trip around the world.
But it took us a while to get where we are and get the cool job. It's been a while since we landed in Christchurch 2 months ago and a lot has happened since then... Here's the story of our job hunting in New Zealand:
Chapter 1 - Christchurch
24 June 2011
A lot has changed after 11 hours of flight from Kuala Lumpur to Christchurch in New Zealand. The temperature dropped from humid 30+ degrees to about zero degrees Celsius. Hot summer gave place to frosty winter. A colourful multicultural Asian chaos was replaced by quite familiar British-style surrounding, British-like faces, houses, streets, adverts and shops. Quite dramatic and a bit too sudden change! On top of that it felt like our 10 months long holidays are over. The main reason of coming to New Zealand was to earn money for the South American part of our journey. We were hoping that all the fuss we had gone through with arranging working holiday visas would pay back over next couple of months.
The plane landed in Christchurch after midnight. Before we were let out of the airport our shoes were chemically cleaned (in case we brought any Asian insects) and our backpacks properly scanned (in case we carried Asian food). The only option of transport we had at that time was to take an airport shuttle to our accommodation. A ride worth 30 NZ dollars which was equal to an amount we would pay for a few happy days and nights of food and guest-houses in Asia. So on top of drastic temperature drop we experienced drastic loss of enthusiasm to spend money. Welcome to civilized world, where the wallet shrinks fast!
We couldn't spot any destruction of the city while on the way to the hostel in spite of the huge earthquake that had literally demolished the city centre in February this year. Close to 200 hundred people had died when the whole central business district collapsed. Ironically enough, the earthquake occurred in city centre, the suburbs were not affected.
Our first accommodation experience in New Zealand – Jailhouse Hostel. Old jail renovated to function as a backpackers „harbour”, cold, gloomy but in the end comfy and intriguing jail rooms where hot water bottles are the only help against the low temperature. I wonder if the inmates had that heating luxury available in the past ?
During our first days in New Zealand we were slowly trying to adjust to a sudden change of the landscape (and our situation in general). We would start arranging basic things like new phone number, bank account and tax number. Not to mention shopping for hats, gloves, scarves and extra trousers and jackets to be ready for the coming winter.
After couple of days we figured out that there's no point looking for a job in Christchurch. The city centre was closed (most of the buildings are damaged or collapsed), all the central business district is protected by high fences and police. Over few months after the February earthquake tens of thousands of people have left the city which should theoretically result in more job offers. But we were not tempted to stay anyway, the atmosphere was a bit depressive and to be honest, more earthquakes could occur any time so decision to leave was rather easy.
We had 2 options to chose from.: Queenstown in the south (famous ski centre) or Marlborough (famous wine region) in the north. After learning that ski season had not started yet due to warm weather we decided to go north and look for our luck in the vineyards. The internet research showed that there are numerous opportunities for outdoor work with preparing the wine plants for the spring and summer time. Our first hitch-hiking in New Zealand was absolutely chaotic; we hit the road outside of city at about 3pm to do a distance of about 310 kilometres. And although we started out hitching attempts so late we only needed twenty-few minutes to get a car that drove us all the way north to the town of Blenheim, in the centre of Marlborough.
Chapter 2 - Blenheim
After couple of days spent in Blenheim the situation was clear. There would be no problem with getting a job there but a vision of spending couple of months in workers accommodation (big dorms, mainly male workers) , and cutting the wine plants 8 hours a day for contract rates made us re-consider other options.
In order not to loose the money in the meantime we wrote to few farms in the region asking if we can work for accommodation for a week or 2 (working for accommodation is a popular thing to do in New Zealand, there are special websites where farmers advertise their availability to employ backpackers short-term). We got the positive answer the same day. A small farm owner -Ms Barbara – invited us for as soon as possible.
The issue of finding a proper job was postponed for later. One hitched car and we were at the gates of Birchmore Farm, a place full of naughty very-free ranged pigs, cows, sheep and chicken with whom we were about to create a strong bound of friendship over the next three weeks...
Chapter 3 - Birchmore Farm
Half past seven AM wake up time. My task is to feed 8 baby pigs and 3 big ones. Charlyn is out in the fields chasing 2 beautiful cows Dolly and Daisy that have to be brought to the farm by 8 o'clock when Barbara will show us how to milk them.
Around nine o'clock pigs are full and cows are empty. Time for breakfast: fresh bread from the oven, home made cheese, butter, jams and honey. Only the coffee comes from faraway Ethiopia. Overall animals are cute, landscapes around the farm picturesque, food delicious: it's truly idyllic. The downside of our cute farm came at nights when the temperatures dropped to 2 degrees Celsius in our room (last time we had that temperatures in the room was in the Himalayas, at 4500meters) and 3 layers of jumpers and trousers were not warm enough.
Everyday after breakfast until the evening we have hands full of farm work: arranging paddocks, splitting wood, gardening, shifting animals around the farm, fixing fences, chasing naughty little pigs that escape the farm every now and then and invade the neighbours gardens. From time to time we have special tasks like sorting the sheep (couple will go on a truck to a slaughter house, unfortunately) , or putting nose-rings into little pigs cute noses (challenging job to hold a pig while Barbara is piercing their nose). Sometimes in the evening we participate in the production of home made cheeses and butter, usually after we made fire and play a boardgame called „The Settles of Catan”. Good times!
Barbara's neighbour – Hamish, invited us one day to help him with odd jobs. The highlights included quad bikes racing and Charlyn's spectacular tractor driving challenge around the vineyard.
Two weeks pass super-fast. In the meantime another of Barbara's neighbours offer us work in their small vineyard. The work would consist of trimming the wine canes and then wrapping them along the metal wire. We decided to try it for a while as we have an accommodation deal with Barbs. It soon turned out that without months or years of experience we won't earn any money. The problem is that we were paid per cane (12 cents before tax) and the fastest we can possibly do after trying different tactics is 60 to 70 canes an hour resulting in 7 dollars an hours which around half of New Zealand minimum wage (minimum wage here is 13 dollars an hour equal to 6pounds or 8euro). After a couple of days it got worse: our hands got so sore that it was not possible to continue without a day break. We already knew that this work doesn't make sense to us and we tried to quit sooner than promised to our employers. They made the situation easier by firing us very same day!
It's clear then that this is not our perfect work - place either, that Marlborough region is not an El Dorado for us.
We have new plan in place: attack the capital. Everybody tells us that Wellington is busy city, full of opportunities, with a great artistic vibe, full of culture etc. We're looking forward to it!
Chapter 4 - Wellington
Our plan to conquer Wellington consisted of 3 stages:
1. Meeting lots of people and learning about the city through intensive couchsurfing
2. Finding a room to rent for 4 months
3. Finding a job, any job, bar job, or office job
Stage one was completed with 100% effectiveness. We were invited by 4 couchsurfers in districts around Wellington. First couple of days we were surfing with happy 5-people strong students team in Brooklyn, high on the hills with a fantastic view of Wellington harbour, landing planes and mountains in the horizon. Over next two weeks we moved to Hataitai invited by Serbian-Slovakian-French-Kiwi travellers band, then to city centre to stay with Oli and Joseph, who survived Christchurch earthquake in February. Our last host in Wellington – French dude Nico had 2 years travel from France to New Zealand just behind him (with a highlight of cycling from Thailand across Malaysia and Indonesian Sumatra and Java equipped with budget bike and home made bamboo trailer). After 2 weeks we had nearly 20 friends all around Wellington. Well done. But one thing that we have not anticipated was that there is a small conflict – intensive couchsurfing is bad for flat finding and job searching. The thing is that couchsurfing requires a bit of involvement from the surfers, it's good to spend time with hosts, have a beer, go to the concerts. And that means there is not a lot of time left for other things.
We attended couple of flat viewings but didn't really managed to apply for any jobs. One of the reasons was constant lack of the internet access. It's a particular thing for New Zealand that the internet is rather expensive and slow and if provided, it has small download limits. Therefore for most of the times we used free wi-fi at MacDonald's, which really limited our job search & application process.
In the meantime we found an ideal job advertised at the backpackers website: vacancy for a couple to manage morning and evening shifts in the hostel. The only problem was that the hostel was in Rotorua, a town far far away from Wellington (about 400km). We decided to send our CV and cover letter anyway just to keep that as an alternative option although each one of us knew that changing plans would be a bit irrational just after we decided to commit to Wellington.
When after couple of days our situation didn't change, we didn't have a flat or a job secured and our budgets for the trip were soon about to crash the bottom we looked hopefully at the email that arrived. We were invited for an interview to Rototua's hostel. Initially hesitant now we thought that this may be our last chance to get a permanent job in New Zealand. And so the very next day we went out of Wellington to catch a ride to Rotorua. Two quite successful rides and we found ourselves in Taupo, passing Tongariro National Park on our way (this is where Peter Jackson shoot Mordor for Lord of the Rings). I had my 26th birthday coming soon so we decided to had 1 day stopover in Mordor as it gave nice and pretty unusual birthday background. Soon after we arrived in rotten egg smelling Rotorua (yeah, city is really stinking with rotten egg, which comes from geothermal activity in the area, lots of sulphur gets out from the ground, together with steam, hot water, bubbling muds etc.)
The interview with the hostel manager went well, we did our best that day but in the end we didn't have happy faces. The reason was that there were a few other couples interviewed for that job, and what was even worse for us, the final results would be only announced in a week time. We estimated our chances for getting that job for only 15-20%. In the end we didn’t really have a chance to talk a lot about ourselves during the interview and we also had a feeling that our CVs haven't been read through. The manager only talked about the job and the place so at the end of the day we didn't feel that we had convinced him.
Not too positive then. Should we wait in the smelly town with a little hope of getting the job spending the remaining money? Bad option. Another alternative plan would be to head to nearby town of Te Puke, centre of Kiwi fruit region and look for a job there but after calling few farmers we learned that it's not the season now and they don't need people. Frustration. Desperation. Mourning.
Just to not to sink in the sea of sadness and grief I bought 2 bus tickets to Wellington. Drastic and dramatic last chance decision without even consulting it with Charlyn. Just to do something and stop thinking that the trip is over soon. Assuming that the Rotorua job would not work out and there's nothing for us in that region whatsoever we decided to invest the very last money in one week hostel accommodation back in Wellington, focus on the job hunting, no jokes, full seriousness, day and night. If that wouldn't work now, nothing would.
1 week. We either have something or we go home.
Ironically the day we went back to Wellington was the day when the weather went wild. As wild as local people haven't seen it for over 30 years. Snow storms and strong winds hit the capital with unusual strength, causing traffic chaos, closing banks, shops. The city shut down. In the very least desirable time for us...
We would keep applying intensively anyway, mostly online during the bad weather periods. When it stopped snowing/raining we did trips to work agencies to register for temporary jobs.
Side story: one of the work agencies promised that they would quickly find me some temp coffee shop assignment as I had 1 year of barista experience from back home. The day when I registered with that agency, later in the evening I entered the restaurant that advertised on it's doors that they looked for barista. The manager asked me do him couple of coffees right at the spot. And that's when I realized that I forgot all, how to use coffee machine, what goes where, how and when. Big trouble if the agency rings me soon!!! But later that evening I found a solution. YouTube tutorials. You can learn anything watching appropriate YouTube videos. I spent hours studying and revising and guess what. The very next day in the morning when the agency called me with a job for that day, I was ready. Kind of ready:) The coffee shop I worked for that day wasn't too busy, I only did couple of coffees but nobody complained. Viva YouTube!!!
At the end of the week me and Charlyn got another temp job at the New Zealand Parliament! The job was to serve drinks and snacks at the VIP high profile function for the minister of environment. Work – fun and sightseeing at once. We served the food that we were even unable to name hehee. Luckily nobody asked us to explain what we are serving, they just consumed:)
All in all, snowy chaos, applications, big hopes, and the week passed too soon. I was on my way to another temporary assignment, kitchen hand position in a high school canteen, another temp 3hours job, when I made a summary of our last week in New Zealand. Well, I worked for 14 hours, Charlyn for 5 – that's all we achieved out of our „last chance” week.
Things didn't look too colourful or too cheerful. It was about the time to admit that we needed to leave New Zealand sooner than we expected or planned. Not a drama; we had an amazing 11 months, we've seen more than enough, experienced more than we'd wish for, it's been awesome. A bit of regret obviously that finding a job didn't turn out to be as easy as we would hope it to be, well...
And when I was doing all those summaries, getting myself prepared for life back at home the phone rang. It was Tim, the manager from Crank Backpackers hostel in Rotorua:
„Hi Radek how are you? So, if you guys still want the job, it's yours”...