Nasz plan na podbój Wellington zakładał 3 etapy:
1. Stworzenie bazy znajomych poprzez intensywny couchsurfing
2. Wynajęcie pokoju na okolu 4 miesiące
3. Znalezienie pracy, idealnie biurowej, realnie: jakiejkolwiek.
Etap pierwszy zrealizowaliśmy niemalże w 100%. Pierwsze dni spędziliśmy w dzielnicy Brooklyn, ugoszczeni przez wesołą 5 osobowa studencka ekipę. Przez następne dni odwiedziliśmy couchsurferow w dzielnicach Hataitai, Te Aro i malowniczej Happy Valley. Po 2 tygodniach mieliśmy niemalże 20 znajomych w Wellington. Super. Czego nie przewidzieliśmy to konflikt etapu Nr1 z etapem Nr2. Couchsurfing wymaga wkładu i zaangażowania ze strony surferów (czyli nas) , dobrze jest spędzić czas z ludźmi, których się dopiero co poznało, wypić piwo, pójść na koncert. A to oznacza, ze nie mieliśmy zbyt wiele czasu na znalezienie pokoju do wynajęcia, co dopiero jakiejkolwiek pracy. Odwiedziliśmy kilka mieszkań, złożyliśmy kilka aplikacji do barów, restauracji,agencji pracy ale widać zabrakło w tym wszystkim dynamiki i szczęścia, tak ze po 2 tygodniach wszystko co mieliśmy to grupę fajnych znajomych. Kolejnym problemem był chroniczny brak internetu, który jak się okazało jest dużo droższy niż w Azji czy Europie i nie wszystkich stać na domowe WI-FI. Wyjściem były dość kłopotliwe częste wizyty w MacDonaldzie (darmowe wi-fi).
W międzyczasie znaleźliśmy w internecie ofertę pracy dla 2 osób w hostelu w mieście Roturua. Oferta idealna, jedyny problem w tym ze miasto Rotorua znajduje się prawie 400km na północ od Wellington. Aplikowaliśmy pomimo wszystko, choć każde z nas uważało, ze kolejna zmiana planu i miejsca postoju jest trochę niepoważna. Gdy po kilku dniach nasza sytuacja w Wellington się nie zmieniła, budżet wyprawy niemalże się wyczerpał a w skrzynce odbiorczej pojawiło się zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjna do hostelu w Rotorua powoli zaczęliśmy sobie uświadamiać, ze to możne być nasza ostatnia szansa na znalezienie pracy w Nowej Zelandii.
I tak oto kilka dni później staliśmy już przy wjeździe na autostradę na przedmieściach Wellington , autostopujac w kierunku miasta Rotorua. Dwa dość szybkie stopy i kilka godzin później wylądowaliśmy w pobliżu parku narodowego Tongariro, gdzie kilka lat temu Peter Jackson kręcił sceny Mordoru do Władcy Pierścieni. Tutaj przystanęliśmy na 1 dzień jako, ze zbliżały się moje 26ste urodziny. A obchodzić urodziny w Mordorze nie zdarza się co roku! Niedługo potem dotarliśmy do śmierdzącego zgniłym jajkiem miasta Rotorua (w mieście i dookoła syczą dziesiątki gejzerów, i geotermalnych kominów, zapach siarki to znak rozpoznawczy tego regionu).
Rozmowa kwalifikacyjna wypadła niezłe, staraliśmy się jak się dało ale tego dnia miny mieliśmy kwaśne. O prace w hostelu ubiegało się kilka innych par a co gorsza szef oznajmił, ze decyzja zapadnie dopiero za tydzień. Oceniliśmy, że statystycznie mamy 15-20% szans na sukces, że w zasadzie to z rozmowy z szefem hostelu nie wynikło, że jesteśmy najlepszymi kandydatami na recepcjonistów (koleś gadał cały czas o hostelu, niewiele pytał, wiec skąd miałby się dowiedzieć, ze jesteśmy lepsi od innych par?!). Czyli dól. Czekać w śmierdzącym mieście przez tydzień z niewielką nadzieją na otrzymanie pracy, wydając resztę kasy? Kiepska opcja. Plan alternatywny, plan desperacja, zakładał autostop do Te Puke, centrali plantacji owoców kiwi ale z kilku telefonów do farmerów w regionie wynikło, ze teraz nie potrzebują extra rak do pracy.
Frustracja, desperacja, żałoba. By nie utonąć w morzu leż rozpaczy podjąłem niekonsultowaną z Charlyn decyzję: wracamy do Wellington. Za kilka godzin. Kupinem bilety (na szczęście tego dnia były super niemożliwie tanie 12 dolców od osoby). Wracamy do Wellington, zakładamy, ze praca w Rotorua nie wypali, inwestujemy wszystko co mamy w 1 tydzień zakwaterowania w hostelu i szukamy pracy nie na żarty, intensywnie, na maxa. Wellington albo nic.
Kilkanaście godzin później byliśmy z powrotem w Wellington. Opróżniliśmy portfele inwestując w hostel i 7 dniowy dostęp do internetu. Następnego dnia intensywny przesiew ofert pracy online, agencji pracy,forów, blogów itp. Oferta, akcja, aplikacja. Dzień później zarejestrowaliśmy się w agencjach pracy tymczasowej, licząc na szybki odzew i zastrzyk kasy.
Jak na ironie w momencie naszego powrotu do Wellington pogoda tak jak i my, załamała się. Dzikie, wściekle śnieżyce, zawierucha, chaos komunikacyjny, pozamykane sklepy, nieczynne banki, ogłupiałe autobusy. Śnieg spadł po raz pierwszy od ponad 30 lat!!! Spadł nam na głowy w najmniej odpowiednim momencie. Wrrrr...
Jedna z agencji obiecała, ze znajdzie mi pracę w kawiarni (w CV mam 1 rok doświadczenia w COSTA Coffee w Aberdeen). W drodze powrotnej z owej agencji do hostelu przyuważyłem ogłoszenie na drzwiach restauracji, "szukamy baristy", wchodzę, zostawiać CV, szef mnie wola, prosi żebym zademonstrował umiejętności i... Okazało się, ze wszystko mi wyleciało z głowy:) Uświadomiłem sobie, ze kompletnie nie pamiętam jak się obsługuje kawiarniana maszynę. Więc był kłopot, tym bardziej, że w każdej chwili mogłem dostać telefon od agencji pracy. Wieczorem wpadłem na świetny pomysł: na YouTube można nauczyć się wszystkiego! Pobudka o 5 rano i przez 3 bite godziny oglądałem filmy poradniki jak się przyrządza idealną kawę Latte, Flat White, Cappuccino itp. O 10 rano dzwoni agencja pracy, maja dla mnie robotę, w malej kawiarni/restauracji w Ministerstwie Pracy (o ironio), praca na teraz, ktoś nawalił, zaspał, szukają zastępstwa. Do pracy leciałem z wywieszonym jęzorem i świeżą wiedzą z internetu:) Na szczęście nie było zbyt tłoczno w kawiarni, zrobiłem kilka kaw, nikt nie narzekał. Viva YouTube!!!
Na dwa dni później inna agencja zaprosiła mnie do pracy w kantynie/restauracji w podmiejskiej szkole średniej. A pod koniec tygodnia ja i Charlyn dostaliśmy prace w Parlamencie, uhuuuhuuuu, jako kelnerzy na koktajl VIP party ministra środowiska. Praca - przygoda - zwiedzanie. Serwowaliśmy drogie wina i przedziwne przysmaki, których nazwy wymówić się nie dało (na szczęście nikt nie pytał co serwujemy).
W całym tym intensywnym śnieżnym zamieszaniu tydzień minął bardzo szybko a po tygodniu, który miał być naszym ostatnim zrywem, ostatnia deska ratunku, krzykiem rozpaczy itd. bilans był średnio wesoły. Ja pracowałem przez 14 godzin, Charlyn przez 5, wciąż nie mieliśmy stałej pracy, kilka rozmów kwalifikacyjnych, kilkadziesiąt aplikacji, kropka. O tym właśnie dywagowałem, rozważałem, przełykałem gorzkie myśli, jadać autobusem podmiejskim do szkoły średniej, gdzie mnie agencja pracy rzuciła bym naczynia szorował, gdy zadzwonił telefon...
Tim z hostelu Crank Backpackers w Rotorua..."siemacie, jak jesteście wciąż zainteresowani, to praca jest wasza".
#############################################
#############################################
############### ENGLISH ####################
#############################################
Chapter 4 - Wellington
Our plan to conquer Wellington consisted of 3 stages:
1. Meeting lots of people and learning about the city through intensive couchsurfing
2. Finding a room to rent for 4 months
3. Finding a job, any job, bar job, or office job
Stage one was completed with 100% effectiveness. We were invited by 4 couchsurfers in districts around Wellington. First couple of days we were surfing with happy 5-people strong students team in Brooklyn, high on the hills with a fantastic view of Wellington harbour, landing planes and mountains in the horizon. Over next two weeks we moved to Hataitai invited by Serbian-Slovakian-French-Kiwi travellers band, then to city centre to stay with Oli and Joseph, who survived Christchurch earthquake in February. Our last host in Wellington – French dude Nico had 2 years travel from France to New Zealand just behind him (with a highlight of cycling from Thailand across Malaysia and Indonesian Sumatra and Java equipped with budget bike and home made bamboo trailer). After 2 weeks we had nearly 20 friends all around Wellington. Well done. But one thing that we have not anticipated was that there is a small conflict – intensive couchsurfing is bad for flat finding and job searching. The thing is that couchsurfing requires a bit of involvement from the surfers, it's good to spend time with hosts, have a beer, go to the concerts. And that means there is not a lot of time left for other things.
We attended couple of flat viewings but didn't really managed to apply for any jobs. One of the reasons was constant lack of the internet access. It's a particular thing for New Zealand that the internet is rather expensive and slow and if provided, it has small download limits. Therefore for most of the times we used free wi-fi at MacDonald's, which really limited our job search & application process.
In the meantime we found an ideal job advertised at the backpackers website: vacancy for a couple to manage morning and evening shifts in the hostel. The only problem was that the hostel was in Rotorua, a town far far away from Wellington (about 400km). We decided to send our CV and cover letter anyway just to keep that as an alternative option although each one of us knew that changing plans would be a bit irrational just after we decided to commit to Wellington.
When after couple of days our situation didn't change, we didn't have a flat or a job secured and our budgets for the trip were soon about to crash the bottom we looked hopefully at the email that arrived. We were invited for an interview to Rototua's hostel. Initially hesitant now we thought that this may be our last chance to get a permanent job in New Zealand. And so the very next day we went out of Wellington to catch a ride to Rotorua. Two quite successful rides and we found ourselves in Taupo, passing Tongariro National Park on our way (this is where Peter Jackson shoot Mordor for Lord of the Rings). I had my 26th birthday coming soon so we decided to had 1 day stopover in Mordor as it gave nice and pretty unusual birthday background. Soon after we arrived in rotten egg smelling Rotorua (yeah, city is really stinking with rotten egg, which comes from geothermal activity in the area, lots of sulphur gets out from the ground, together with steam, hot water, bubbling muds etc.)
The interview with the hostel manager went well, we did our best that day but in the end we didn't have happy faces. The reason was that there were a few other couples interviewed for that job, and what was even worse for us, the final results would be only announced in a week time. We estimated our chances for getting that job for only 15-20%. In the end we didn’t really have a chance to talk a lot about ourselves during the interview and we also had a feeling that our CVs haven't been read through. The manager only talked about the job and the place so at the end of the day we didn't feel that we had convinced him.
Not too positive then. Should we wait in the smelly town with a little hope of getting the job spending the remaining money? Bad option. Another alternative plan would be to head to nearby town of Te Puke, centre of Kiwi fruit region and look for a job there but after calling few farmers we learned that it's not the season now and they don't need people. Frustration. Desperation. Mourning.
Just to not to sink in the sea of sadness and grief I bought 2 bus tickets to Wellington. Drastic and dramatic last chance decision without even consulting it with Charlyn. Just to do something and stop thinking that the trip is over soon. Assuming that the Rotorua job would not work out and there's nothing for us in that region whatsoever we decided to invest the very last money in one week hostel accommodation back in Wellington, focus on the job hunting, no jokes, full seriousness, day and night. If that wouldn't work now, nothing would.
1 week. We either have something or we go home.
Ironically the day we went back to Wellington was the day when the weather went wild. As wild as local people haven't seen it for over 30 years. Snow storms and strong winds hit the capital with unusual strength, causing traffic chaos, closing banks, shops. The city shut down. In the very least desirable time for us...
We would keep applying intensively anyway, mostly online during the bad weather periods. When it stopped snowing/raining we did trips to work agencies to register for temporary jobs.
Side story: one of the work agencies promised that they would quickly find me some temp coffee shop assignment as I had 1 year of barista experience from back home. The day when I registered with that agency, later in the evening I entered the restaurant that advertised on it's doors that they looked for barista. The manager asked me do him couple of coffees right at the spot. And that's when I realized that I forgot all, how to use coffee machine, what goes where, how and when. Big trouble if the agency rings me soon!!! But later that evening I found a solution. YouTube tutorials. You can learn anything watching appropriate YouTube videos. I spent hours studying and revising and guess what. The very next day in the morning when the agency called me with a job for that day, I was ready. Kind of ready:) The coffee shop I worked for that day wasn't too busy, I only did couple of coffees but nobody complained. Viva YouTube!!!
At the end of the week me and Charlyn got another temp job at the New Zealand Parliament! The job was to serve drinks and snacks at the VIP high profile function for the minister of environment. Work – fun and sightseeing at once. We served the food that we were even unable to name hehee. Luckily nobody asked us to explain what we are serving, they just consumed:)
All in all, snowy chaos, applications, big hopes, and the week passed too soon. I was on my way to another temporary assignment, kitchen hand position in a high school canteen, another temp 3hours job, when I made a summary of our last week in New Zealand. Well, I worked for 14 hours, Charlyn for 5 – that's all we achieved out of our „last chance” week.
Things didn't look too colourful or too cheerful. It was about the time to admit that we needed to leave New Zealand sooner than we expected or planned. Not a drama; we had an amazing 11 months, we've seen more than enough, experienced more than we'd wish for, it's been awesome. A bit of regret obviously that finding a job didn't turn out to be as easy as we would hope it to be, well...
And when I was doing all those summaries, getting myself prepared for life back at home the phone rang. It was Tim, the manager from Crank Backpackers hostel in Rotorua:
„Hi Radek how are you? So, if you guys still want the job, it's yours”...
...yeah.