Autobus z Jaipuru do New Delhi pokonuje 250 kilometrowa trase w zaledwie 8 godzin (obiecano 3 godzinna podroz). Nie obywa sie bez niespodzianek: Bedac jednym z pierwszych pojazdow czekajacych na rogatkach autostrady nasz autobus nagle zawraca, jedzie pod prad kilka kilometrow , po czym skreca w polna waska uliczke. Wszystko wskazuje na to, ze kierowca nie chcial zaplacic oplat za autostrade! Pytamy dookola co sie dzieje, nikt nie wie, podobno jest korek na autostradzie, wypadek, lepiej ominac. Przywyknawszy juz do indyjskich oszustw i kretactw jakos nie wierzymy, ze tylko nasz autobus zawrocil w ostatniej chwili by ominac korek! No ale nikt nie protestuje, pasazerowie raczej sa zadowoleni, ze autobus sie toczy, nie wazne jak dlugo zabierze nam podroz...
Wreeeeszcie zajezdzamy do stolicy! Ekscytacja rosnie, czym nas zaskoczy New Delhi? Ciekawe , co oznacza stolica w indyjskim wydaniu... Autobus konczy trase "gdzies" raczej w centrum. Probujemy dorwac autoriksze i wynegocjowac dobra cene za trase do dworca kolejowego New Delhi, w okolicach ktorego zlokalizowane sa hostele, hotele, restauracje i cala turystyczna machina. 100 rupii za niewiadomy dystans, moze byc, nawet jak dworzec jest za rogiem nei bedzie wielkiej straty, tym bardziej, ze jestesmy obladowani bagazami. No i jedziemy przez New Delhi, pierwsza konfrontacja ze stolica, pierwsze, widoki, zapachy, pierwsze wrazenia. I co? Nic sie nie zmienia w stolicy, Indie na calego, moze nawet lepiej by bylo okreslic widoki na ulicy jako Indie do potegi "n-tej". Po dwoch miesiacach oswajania sie z niewyobrazalnym chaosem ulicznym w tym kraju, New Delhi jest dla nas zaskoczeniem , to co sie dzieje na ulicach powala po raz kolejny. Byc moze potrzebowalibysmy roku czasu by sie z tym oswoic. Rikszarz wiezie nas do dworca ciasnymi uliczkami, ktore niewiele maja asfaltu czy czegokolwiek "ubitego", tak , ze kazdy pojazd walczy o skrawek rownego podloza. A pojazdow (riksz rowerowych, autoriksz, taksowek) jest co nei miara. Zapada zmierzch, ulice sa nieoswietlone, jedynie blask ulicznych straganow oswietla nasz uliczny slalom gigant. Jestesmy w centrum stolicy a mam wrazenie, ze uliczka wiedzie przez slums, wszyscy dookola wygladaja na zmarnowanych calodzienna walka o przezycie, biedni i zmarnowani sa ludzie, zwierzeta, pojazdy, no i ulica. Wszystko jest przygnebiajace, a brak swiatla dziennego poglebia depresyjny nastroj naszego pierwszego starcia z New Delhi. Docieramy w koncu w okolice dworca kolejowego NewDelhi, robi sie weselej, wiecej swiatla, turysci, hotele, stragany – inny rodzaj chaosu, nazwalbym to troche bardziej komfortowym chaosem:) Docieramy do hostelu Downtown Backpackers, przyzwoity i cichy (uff!) zakatek. Okazuje sie, ze hotel w polowie jest okupowany przez Polakow wycieczkowiczow, jakiestam biuro podrozy ma umowe z hotelem i od lat dostarcza nowe porcje obywateli z nadwislanskiego kraju. Polska mowa przebija sie przez sciany, przez wentylacyjne szyby, nie mam nic przeciwko, Mala Polska w Delhi:)
W New Delhi mamy duzo interesow. Musimy zalatwic miesieczna wize do Tajlandii, ja mam bojowe zadanie, by wywalczyc wize work and travel do Nowej Zelandii ( co roku rzad Nowej Zelandii przyznaje TYLKO 100 wiz work and travel obywatelom z Polszy wiec konkurencja jest gigantyczna. Kolejne 100 wiz bedzie dostepnych o godzinie 00:00 14 lutego wiec wszystko zalezy od szybkosci w wypelnianiu aplikacji!)
W miedzyczasie historia o niezmiernej zachlannosci (i bezdennej glupocie) pewnego autorikszarza w New Delhi, historia ktora conieco reprezentuje nastawienie pewnej czesci Hindusow do "zachodnich" turystow... A wiec: dnia jednego wybieram sie do szpitala na wizyte u lekarza specjalisty, co by wybadac rozmiary spustoszenia w zaladku, wyrzadzane spozywaniem przysmakow od sprzedawcow ulicznych. Wizyte mam umowiana na godzine 13:00. Szpital sie znajduje, kilka kilometrow od naszego hostelu, wiec szukam taniej autorikszy, ktos proponuje 150 rupi, kolejny kierowca 50 rupii, nastepny 30 rupi (czyli cena realna). A wiec wsiadam, jedziemy, krowy, psy, slonie, wielblady, ciezarowki, otwarta kanalizacja na drodze-normalka, jest wesolo. Cos jednak mam wrazenie, ze kierowca nie jedzie dokladnie w kierunku szpitala, tak jak mi sie wydaje jak powinien jechac ( mam w glowie trase z google maps). Wiec pytam kontrolnie, czy oby na pewno jedziemy do szpitala panie kierowco? (pytanie retoryczne, bo gdziez indziej mielibysmy jechac, prawda?) A tu prosze, kierowca odpowiada. "Tak, tak jedziemy do szpitala ale troche naokolo, wpadniemy tylko na bazar do sklepu mojego wujka, tylko 10 minut, nie musi Pan nic kupowac, prosze sie tylko rozejrzec!" SZCZEKA MI OPADA Z NIEDOWIERZANIA. Czegos takiego nawet w Indiach bym sie nie spodziewal, jade do szpitala na wizyte, moze umieram, moze mam rane postrzalowa, zakarzenie krwi, rodze, odpada mi oko, a KOLES MNIE WIEZIE NA BAZAR DO WUJKA, UWIERZYCIE????? Absurd sytuacji mnie rozbawia, poniewaz nie umieram to mi do smiechu (gdybym jednak jechal do lekarza z naglym przypadkiem kierowca powinien dostac prosto w szczene) pomimo wszystko wydzieram sie na kretyna, ze chyba zwariowal i mamy jechac prosto do szpitala. Kierowca , nieswiadomy swojego udzialu i glownej roli w najdurniejszej i najbardziej kretynskiej mojej indyjskiej sytuacji, odpowiada , ze skoro nei mam ochoty na zakupy to jedziemy prosto do szpitala:)
Zalatwianie wizy work and travel to nie lada wyczyn. Nie dosc, ze na zlozenie aplikacji mam prawdopodobnie kilka sekund ( od momentu, kiedy 100 miejsc na rok 2011/2012 bedzie dostepne online) to na dodatek musze jak najszybciej przeslac certyfikat przeswietlenia pluc, potwierdzajacy brak objawow gruzlicy (czyli kolejna wizyta w szpitalu, certyfikat doktora, oraz przesylka wszystkich dokumentow do wskazanych ambasad Nowej Zelandii, czyli Londynu lub HongKongu) . Cala batalia rozgrywa sie na przestrzeni 3 nerwowych dni. Ale UDAJE SIE:) Wiza jest w kieszeni, wiec opada cisnienie i nerwy, ze budzet wyprawy zalamie sie w polowie drogi:) Dzieki wizie moge oficjalnie pracowac w Nowej Zelandii przec caly bozy rok , yaah !
Kolejna anegdotka o Indiach. Jezeli ktos nam mowi, ze cos wie, to czesto tego nie wie. Podobno w Indiach wstydem jest nie wiedziec. Wiec czesto zdarza sie, ze taksowkarz wie, gdzie jechac, 100%, zapewnia, ze oczywiscie zna ulice X czy Y , byl tam sto razy (w rzeczywistosci NIE WIE ale ma nadzieje, ze dobrze mu sie wydaje). A wiec ja i Charlyn wybieramy sie do Ambasady Tajlandii , ulica Chanakyapuri, taksowkarz wie, gdzie ma jechac, jedziemy, taksowkarz cos dziwnie krazy, kilometry cykaja na metrazu, w pewnym momencie dojezdzamy do skrzyzowania, sa znaki, strzalka w lewo na ambasade Tajlandii, ulica Chanakyapuri, a taksowkarz tnie prosto przez skrzyzowanie. Nie dosc, ze nie wiedzial, gdzie ma jechac to na dodatek jest analfabeta! Wysiadamy z taksowki, trzaskamy drzwiami, srodkowy palec na pozegnanie – stracilismy czas, i jestesmy spoznieni na spotkanie! Choc taksowkarz zasluzyl na srodkowy palec to my musimy przyznac, ze troche naszej winy w tym, ze nie dojechalismy do celu. Otoz, po kilku podobnych przygodach z taksowkarzami, powinnismy lepiej rozrowniac tony odpowiedzi. Jest bowiem duza roznica pomiedzy "Tak, wiem, gdzie jechac, znam ta ulice" wypowiedziane przez taksowkarza, ktory rzeczywiscie wie, gdzie jechac a "Tak, wiem, gdzie jechac, znam ta ulice" wypowiedziane przez tego, ktory boi sie przyznac, ze nie wie ( widac po oczach, sluchac w tonie glosu, powaznie!).
"Jezeli ktos nam mowi, ze cos wie, to czesto tego nie wie" – czesc druga. A wiec jestesmy w Delhi, szukamy taniego noclegu w okolicach dworca glownego, hotele przepelnione, co chwila, ktos podchodzi z oferta "mam tani pokoj niedaleko stad", z zasady z takimi nie gadamy, no ale skoro dookola wszystko zajete, dajemy jednemu namawiaczowi szanse/// Koles mowi, ze ma przyzwoity pokoj w dobrej cenie, OK, pokaz Pan... No to idziemy, idziemy, uliczki, alejki, prawo, lewo, prawo, troche juz daleko, wchodzimy do hoteliku, po schodach na 4 pietro i co widzimy??? Panowie wykanczaja pokoje, tynkuja sciany, klada kable, panele... ""Ups, ups, hotel w budowie, do wieczora chyba nie skoncza, ale mamy inny hotel za rogiem"" No i gadac z takimi, tylko czas marnuja. I jak tu ufac Hindusom?
Paradoks wizualny w New Delhi: z typowego indyjskiego chaosu ulicy i architektonicznego slumsowego balaganu wylania sie nowe, czyste i blyszczace metro – ponad 180 kilometrow trasy delijskiego metra wije sie pod ziemia i nad ziemia. Konstrukcja robi piorunujace wrazenie! Na poziomie ulicy wszystko wyglada po staremu, ludzie i zwierzeta walcza o przetrwanie – a nad tym i pod tym wszystkim mknie 188 nowiutenkich pociagow. Nie mogac wyjsc z podziwu nad rozmachem i skala konstrukcji i sieci wybralem sie do muzeum metra delijskiego by dowiedziec sie nieco wiecej. Przeszlo 190 kilometrow szyn, 142 stacje w tym 35 pod ziemia wybudowano w 10 lat! Dziesiec lat. Trzeba na wlasne oczy zobaczyc te mosty, gigantyczne wiadukty, tunele i stacje by poczuc ogrom sieci metra i wyobrazic sobie, ze to wszystko powstalo w dziesiec lat. Ze tak sie da! Kiedy u nas bitwa o odcinek obwodnicy autostradowej ciagnie sie przez lata, kilka kilometrow trasy, jeden wiadukt trwa latami , gdzies indziej na swiecie powstaje 190 kilometrow zaawansowanego technicznie i architektonicznie metra. Czapki z glow Panie i Panowie! I to wlasnie w Indiach, w kraju gdzie brak kanalizacji, gdzie wszystko plynie ulica, gdzie w zasadzie trudno mowic o jakiejkolwiej ulicy:) W dziesiec lat powstaje takiz komunikacyjny gigant. Po raz kolejny opada szczena! (podkreslam by pobudzic wasza wyobraznie: tysiace tysiecy spi na ulicach Delhi, kanalizacja pochwalic sie moga tylko niektore czesci miasta, bieda jest wszechobecna, ulice zatloczone sa autorikszami i rowerorikszami, i przeroznym ruchem ulicznym (zywym i na benzyne) i ponad tym halasem mknie wiaduktami w 4 strony swiata blyszczace metro). Na dodatek linia laczaca centrum z lotniskiem przebija wszystko – predkosc swiatla, gwiezdne wojny – star trek kompozycja wnetrza pociagu iscie futurystyczna, nie chce pytac ile to kosztowalo, i czy to nie przesada, ze w kraju gdzie miliony obywaletli gryza ziemie, nie majac przy tym dostepu do jakiejkolwiek opieki zdrowotnej czy edukacji buduje sie takie cuda?! Moze tak juz musi byc w Indiach, ze skrajnosci i absurdy sa codziennoscia i chlebem powszednim i nikt sie tu juz niczemu nie dziwi...